Maszyny mieściły się w pierwszej izbie, kozy w komórce na podwórzu, a druga stancja w suterenie służyła za mieszkanie dla właścicielki zakładu, oraz dla jej córki... W tem mieszkanku było bardzo czysto i ładnie. Na ścianach dużo obrazków religijnych, na komodzie i stołach szydełkowej roboty serwetki, na łóżkach śnieżnej białości pościel, na oknie kwiaty.
Dzieją się niekiedy dziwne, niewytłumaczone rzeczy. W ciemnej suterenie w okienku, mało światła dającem, ślicznie trzymały się i kwitnęły geranje i laki, a co dziwniejsza, w suterenie tej wilgotnej, światła pozbawionej, wyrosła i zakwitnęła niezwyczajnym wdziękiem córka pani Lubczykowej, Mania.
Przyszła ona na świat w tym samym lokalu i tu w najmniej sprzyjających warunkach wyrosła. Dzieckiem tyle tylko miała powietrza, ile jej dać mogło ciasne podwórko, tyle przestrzeni do biegania, co na ulicy przed domem, tyle gimnastyki, co chodzenie po schodach i gra w klasy lub klipę z dzieciakami sąsiadów.
Snać było w tem dziecku tyle zdrowia i energji życiowej, że nie mogła go złamać duszna atmosfera podwórka i mieszkania.
Odrobina światła, skąpo rzucony promyczek słońca wystarczał, aby wywołać kwitnące rumieńce na białą twarzyczkę, ożywić blaskiem czarne oczy, zabarwić purpurą usta, zarysowane ładnie, uśmiechnięte, wdzięczące się dwoma rzędami białych, drobnych ząbków.
Pani Lubczykowa owdowiała wcześnie i córka była dla niej jedynym celem życia i pociechą. Dla niej groszakami i trojakami posag składała, dla niej żyła jedynie... Dziewczyna rosła i piękniała; podrostkiem oddała ją matka do szkółki, gdzie elementarne wykształcenie jej dano; potem do magazynu na naukę szycia chodziła i byłaby uczęszczała tam znacznie dłużej, żeby nie pewna okoliczność...
Raz w niedzielę Mania wystroiła się do kościoła. Miała na sobie jasną sukienkę, kapelusik z tiulu i kwiatów, rękawiczki na zgrabnych i kształtnych rękach.
Przed wyjściem rzuciła okiem na odbitą w lustrze swą postać i zwróciwszy się do matki, zapytała:
— Mamo, czy mi dobrze w tym kapeluszu?
Matka spojrzała na nią i dreszcz ją przeszedł.
— Za ładna, zanadto ładna — pomyślała w duchu — taka się nie uchowa, ale od czegoż matka, krewni i przyjaciele od czego?
A było krewnych kilku. Wujaszek, stolarz, poczciwy człowiek, dobry majster, w plecach jeszcze zdrów, w pięści krzepki; dwaj znów braciszkowie cioteczni, obaj czeladnicy, dzielni chłopcy, jeden od kowala, drugi ślusarz; był i dalszy kuzyn, lakiernik, wprawdzie lżejszego fachu, elegant, niby trochę artysta, znawca na kolory, ale chłop z honorem i fantazją taką, że ani przystąp bez kija.
Wicek mu było na imię. Tenby za Mańką na dno piekieł poszedł, bo mu w oko wpadła, szalał za nią i żenić się chciał. I Mania możeby nie była od tego, tylko, że żałowała widać panieńskiej swobody i nie śpieszyła się do ołtarza.
A może też...
Kto wie; bo matka zauważyła, że od niejakiego czasu włóczy się niemal codzień koło kamienicy jakiś pan bardzo szykowny, blady, ze szkiełkiem w oku, na cieniutkich nóżkach.
Chodzi, rozgląda się, niby placu do kupna czy lokalu do wynajęcia szuka, ale wogóle podejrzany jakiś, bo go na tej ulicy dawniej nigdy nie widywano.
Nie bez kozery on przychodzi, a nawet wyszło na jaw, że stróżowi z przeciwka rubla dał i o panią Lubczykową dopytywał się: co za jedna, jak dawno mieszka, czem się trudni, czy męża ma, czy wdowa, kto u niej bywa?
Czego stróż nie powie za parę groszy, a ten zwłaszcza, że pijak był, to się tak rublem ucieszył, że nagadał najmniej za pięć: o maglach, o chłopie, o koziem mleku.
Galant, jak to usłyszał, aż w dłonie klasnął z radości; jeszcze dziesiątkę stróżowi dorzucił, potem wsiadł w dorożkę i odjechał.
Nazajutrz było święto; wieczorem u pani Lubczykowej zgromadzili się dobrzy przyjaciele, wujaszek stolarz, kowal, ślusarz, lakiernik; mieli z sobą harmonijkę, chcieli się zabawić.
Mania pod ten czas do jakiejś przyjaciółki wyszła, więc matka, korzystając z chwili, opowiedziała życzliwym o swojej niedoli, o obawach, jakie trapią jej serce matczyne. Nasz warszawski rzemieślnik serce ma dobre, a za swoim, zwłaszcza za krewnym, stoi, jak mur, cóż dopiero, gdy chodzi o taką ładną dziewczynę, jak Mania. Młodzi zawrzeli gniewem; kowal z miejsca zaraz zawinął rękawy i przyrzekł eleganta skuć, ślusarz miał go wyraszplować, a lakiernik umalować na czerwono. Bóg wie, co byliby z niego zrobili, tylko, że stolarz, człowiek już starszy i stateczny, wyperswadował im, że to do niczego nie prowadzi.
— Przesadzić go przez kij zawsze można — rzekł — ale zaraz awanturę robić, nie wypada. Zawsze to niepięknie i cyrkułem pachnie.
— Już ja za pannę Marję posiedzę, choćby nawet i trzy tygodnie — zawołał z entuzjazmem Wicek.
— Ty lepiej przesiedź nie za nią i nie dla niej, ale przy niej do samej śmierci. Pani matce się pokłoń, w o-
Strona:Klemens Junosza - Kwiatek z sutereny.djvu/3
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.