Strona:Klemens Junosza - Globosa.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
„GLOBOSA.”
OBRAZEK
przez
Klemensa Junoszę.


— Stare to dzieje, mój bracie, ludzie wiedzą o tém od wieków... ale zkąd wiedzą? gdzie szukają na to dowodów? w czém? jak? Głupstwo, mój kochany...
— Więc profesor widzi je gdzieindziéj?
— Przecież nie w świecie suchych formułek naukowych, ani w teoryach zatabaczonych mumij, przepędzających nad foliantami życie całe... Oni są śmieszni, doprawdy... Cóż patrzysz takiemi oczami, jak na szaleńca? To, co ci powiadam, jest naturalne, a jasne jak to słońce, które świeci nad nami. Smutno... smutno, mój bracie... Oto widzisz mnie dziś przed sobą, starego niedołęgę, w surducie z wytartemi łokciami, widzisz, że nawet nos czerwieni mi się cokolwiek... jak powiadają, od trunków... a jednak... a jednak „i ja niegdyś byłem farysem...” Zdawało mi się, że dojdę wysoko, że dźwignę brzemię, któremuby niejedne silne barki podołać nie mogły, że imię moje złotemi głoski zapisaném zostanie w kronikach... Widzisz sam, w co obróciły się te sny cudowne... Czém jestem dzisiaj? Niczém... zerem bezpożyteczném, i ta mi tylko jedna pozostała pociecha, że niedługo już będę światu zawadzał, że wkrótce dobroczynność publiczna sprawi mi szlafrok z sosnowych desek i pogrzebie mnie w generalnym dole....
— Zkąd takie myśli?
— Z téj butelki piwa... którą już dokończyłem, niestety; każ przynieść drugą i trzecią, a będę ci mówił o wielu rze-