Strona:Klemens Junosza - Był to obraz... ale oblazł.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzucał w woniejącą atmosferę wyrazy: mane... tekel... fares.
Pani Marja właścicielka i mieszkanka owego pięknego przybytku nie cierpiała starego czasomierza i byłaby oddawna kazała na strych wyrzucić, gdyby nie pewna okoliczność, a mianowicie ta, że zegar był ulubionym sprzętem nieboszczyka jej męża, a familja mężowska odwiedzała panią Marję.
Trzeba więc było znosić niemiłą pamiątkę dla familji, tak jak się znosi niemiłą familję dla pamiątek.
Skrzypiąc, piszcząc i jęcząc zegar wydzwonił szóstą...
Na ten dźwięk, pani Marja drgnęła, szarpnęła silnie za taśmę od dzwonka, a przy pomocy nadbiegłej na ten głos służącej, zaczęła się szybko... bardzo szybko ubierać...
Nie zdaje mi się szanowny czytelniku, czy pani Marja byłaby bardzo kontenta, gdybyśmy byli świadkami tego pośpiechu... zresztą jakkolwiek sceny tego rodzaju bywają niekiedy bardzo zajmujące nawet, w tym razie jednak dośpiewajmy je sobie w duszy i przenieśmy się wprost do małego ogródka znajdującego się w Saskim ogrodzie.
Któż go nie zna? Kto nie widział owej kobiety żelaznej w koszu zielonym na głowie, prowadzącej również żelaznego chłopaka przez ostre kamienie... biedna mama! i biedne bobo, pełnią obowiązki wodotrysku i aby uprzyjemnić publiczności picie wód, niezbyt smacznych niekiedy, używają prysznica przez cały ranek i wieczór...
Kto nie widział tej budki, w której rozmaite orkiestry przygrywały, przygrywają i przygrywać będą przyszłym pokoleniom jeszcze, któż wreszcie nie zna owego stołu długiego jak omnibus, owych kraników srebrnych, z których się ożywcza podobno, a różnogatunkowa woda toczy, oraz uśmiechniętych karls-