Strona:Klemens Junosza - Bohaterowie.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najdelikatniejszy towar jedwabny, są wreszcie koronki... Od workowego płótna do koronek tysiące różnych a różnych gatunków! A wszystko przecież towar łokciowy. Tak samo od handlarza i tragarza do wielkiego finansisty, który obraca milionami i puszcza się na wielkie przedsiębierstwa kolejowe, jest dziesięć tysięcy gatunków pośrednich, a przecież wszyscy ci ludzie są także bohaterami...
— Czy tak?
— Pan się uśmiecha, bo się pan nie zna na interesach; a ja się znam i wiem co mówię. Czy nie uznasz pan bohaterstwa faktora, który gdy go wyrzucą za drzwi, potrafi wejść przez okno, przez komin, przez dziurkę od klucza, a swego zawsze dopnie?... Czy masz pan wyobrażenie, jakie walki musi staczać mały antreprener, nim utrzyma się przy licytacji? Czy pan możesz mieć pojęcie, jakich wstrząśnień doznaje spekulant, grający na giełdzie, jak on się boi, czy inna grupa spekulantów nie podstawi mu nogi, nie obniży kursu, kiedy on właśnie liczył na zwyżkę, nie podniesie, kiedy był pewny, że spadnie?... Kto jedzie dorożką przez Wronią ulicę nie ma tak utrzęsionych wnętrzności, jak utrzęsiona jest dusza spekulanta przez jedną godzinę wyczekiwania przed giełdą. Przyznaj pan dobrodziej, że trzeba mieć bohaterskie zdrowie, żeby takie wstrząśnienia wytrzymać!
— To prawda, kochany panie Ratafia.
— Prawda... święta prawda.. Mój synek uczył się, że Grecy bronili przejścia w górach, własnemi piersiami zastawiali przystęp wrogom, byle ich tylko nie wpuścić. I co na tem wygrali? Zginęli. Weź pan, naprzykład, naszych handlarzy bydła stepowego. Oni stoją silniej, niż dumni Grecy. Im chcą wydrzeć ten handel z rąk: oni walczą, nie dają! I ta jest, proszę pana różnica, że greccy starożytni bohaterowie zostali co do nogi wybici, a nasi bohaterowie od bydła żyją, Bogu dzięki, są zdrowi i jak handlowali wołami, tak handlują i śmieją się z tych, którzy im ten handel chcą z rąk wydrzeć. To się nazywa prawdziwe bohaterstwo, nie takie, o jakiem stoi w książkach...
Zamyślił się pan Ratafia, gładził tłustą ręką szczotkowatą brodę, przymrużał oczy, rozkoszował się własnemi myślami.
— A panie — rzekł po chwili — co pan myślisz o bankrutach?
— Wiesz pan, co ja myślę...
— Wiem: powiesz pan, że bankructwo mądre, z figlem — to jest oszukaństwo!
— No, naturalnie, że nie inaczej.
— Państwo wogóle macie zacofane poglądy. Oszukaństwo?! Nie, panie, to właśnie bohaterstwo: do tego trzeba wielkiej głowy, wielkiej odwagi, wielkiego ryzyka. Trzeba obmyślić, trzeba przeskoczyć przez ogromny dół, w którym jest gromada wierzycieli, sąd, więzienie... Trzeba tak zręcznie przeskoczyć, żeby nie zawadzić, nie trącić... bo jeden ruch fałszywy — to zguba... A przecież są tacy, którzy skaczą i przeskakują. Czy oni nie warci największej pochwały i uznania? Czy z ich życia nie można czerpać nauki, praktyczniejszej, pożyteczniejszej tysiąc razy, niż te bajki, które dzieciom naszym w głowy kładą?
— Sądzę — odrzekłem — że tradycja domowa nie próżnuje w tym razie, że ona także z pokolenia w pokolenie przekazuje chwalebne czyny bohaterów?...
Pan Ratafia nic na to nie odrzekł, uśmiechnął się tylko, machnął ręką i rzekł:
— Wiesz pan dobrodziej co? Ja mam wielką chęć zagrać partję szachów... To przyjemniejsza zabawa, aniżeli przerabianie świata na inne kopyto.