Strona:Klemens Junosza-Z antropologji wiejskiej.pdf/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Partya pani Kobzikowskiej, najmniej silna liczebnie, zebrała się na podwórku kancelaryi. Ci panowie, mający podczas wyborów zrobić niespodzianą dywersyę, siedzieli na wywróconem korycie i raczyli się poczęstunkiem, jaki im gościnna pani Kobzikowska wyprawiła.
— Moi dobrzy ludzie, mówiła ona do nich, stojąc na progu kuchni, jeżeli mam prawdę powiedzieć, to sama nie wiem co takiemu Sokołowi, albo naprzykład i innemu gospodarzowi, po urzędzie? Do pióra ciężki, kancelaryi prowadzić nie potrafi, pisarza musi trzymać.
— Dyć prawda.
— Kłopoty, jeżdżenie do powiatu... pilnować się trzeba.
— A juści.
— To też wybierajcie mego męża. Gamajda on jest, bo gamajda, ale człowiek dobry, krzywdy wam nie zrobi. Czekajcie no, dobrzy ludzie, przyniosę wam jeszcze trochę wódki.
Chłopi spojrzeli po sobie.
— Piękne masło pisarka ma, rzekł jeden, gdy pani Kobzikowska odeszła.
— Piękne — bo moje, odpowiedział drugi.
— Wasze?
— A jeno co? moje — bo właśnie wczorajszego dnia brałem praśport dla chłopaka.
— Niby to można masło poznać.
— Można widzita, bo moja kobieta zawdy różne śtuki z onem masłem wyrabia. Jakości marchwią podprawia i ono się robi takie żółciuteńkie, jak majowe. Ja zara też poznałem, że ono moje.
— Et, bajbuga z was i tylo, odezwał się najgorliwszy stronnik pani pisarzowej, Maciej Łomignat — daliśta pisarzowi garnuszek masła, — to i co! wielga rzec!... ale praśport zara był, nie stojeliście cały dzień przed kancelaryą.