Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aż piszczy, Józef ledwie zipie w swojej wiosczynie, ciągle pod grozą wywłaszczenia, wdowa po Karolu ma tylko emeryturę, która jej ledwie na życie wystarcza, a my? my, Julciu, my?! Czy nam słodko na święcie? Czy wszystko nam nie idzie jak z kamienia? Cóż tam jakaś akademia! tej żydzi nie sprzedadzą, zawsze bowiem znajdzie się jakiś półgłówek, który jej co zapisze.
— Nie trzeba grzeszyć, cioteczko, nam teraz bardzo źle nie jest, przecież Wiktor dostał nareszcie posadę w banku i przy swoich zdolnościach pójdzie wyżej. Mnie teraz również roboty nie brak, czemuż więc mamy się skarżyć? na co? na kogo? Bóg dobry daje nam zdrowie i spokój, a to już bardzo wiele. Nawet Wiktor, który był w zeszłym roku tak mizerny i blady, dziś jest znacznie silniejszy, wesoły; praca go nie nuży.
Ktoś gwałtownie szarpnął dzwonek w przedpokoju.
— O wilku mowa — rzekła Julcia, spiesząc do drzwi.
Zaledwie je otworzyć zdołała, wpadł do pokoju młody człowiek i nie zdejmując paltota, zaczął całować siostrę, następnie ciotkę, przyczem co chwila wybuchał wesołym śmiechem.
— Co tobie jest, Wiktorze? — spytała siostra.
— Wiktorze, czyś bzika dostał? — rzekła ciotka, z pewnem rozdrażnieniem w głosie.
Młody człowiek usiadł w fotelu, zrobił komicznie poważną minę i rzekł: