Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom VI.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

własnością), tęskniłem w kawalerskiej stancyjce i było mi smutno i zimno.
Szarpałem się jak ptak w klatce zamknięty; doznawałem wrażeń Robinsona, rzuconego na bezludną wyspę. A przecież mieszkałem w Warszawie!
Zdarzyło się w tym czasie, żem się przeziębił i musiałem przeleżeć trzy dni, bez żadnej pomocy i opieki, gdyż stróżka, która mi usługiwała, była akurat w tym czasie także cierpiąca, a jej małżonek, z powodu zmartwień rodzinnych, oraz licznych zajęć przy utrzymywaniu czystości w kamienicy, upijał się codziennie, aż do utraty przytomności.
Młoda moja natura oparła się chorobie i po trzech dniach chodziłem już do biura.
Po południu udałem się do ogrodu Botanicznego. Była najcudowniejsza wiosna, zapach kwiatów napełniał powietrze, mnóstwo osób używało spaceru.
Obserwowałem publiczność i czułem dziwną gorycz w sercu. Nikt nie był samotny, jak ja. To szła matka z dwiema córkami, którym asystował jakiś elegant; to ojciec otoczony dziatwą, to jakaś szczęśliwa para, gruchająca wesoło... a ja sam, sam jak kołek w płocie!
Dla czego nie mam nikogo? Dla czego nie mam rodziny? Dla czego nikt nie przemówi do mnie, nikt się nie uśmiechnie, nie odezwie!
Co to musi być za niewypowiedziane szczęście mieszkać z młodą żoneczką, blondynką (do tych miałem bo szczególną predylekcyę) jadać obiady, przyrządzone