Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdzie pan? — zawołał.
Piotr wskazał ręką za siebie.
— Prowadzić tego człowieka do mnie! — krzyknął, a sam dalej pobiegł.
Gromada stała na ulicy. Ludwik wpadł w nią jak piorun, rozepchnął ludzi silnemi ramionami i ujrzał p. Sylwestra rozciągniętego na bruku. Nie dawał wcale znaku życia; siwe włosy miał zbroczone krwią. Karpowicz ukląkł przy nim na kamieniach, przyłożył rękę do serca, uniósł delikatnie głowę skrwawioną i badał jej uszkodzenia. Pokazało się, że ojciec Jania ma potłuczoną głowę i prawą nogę złamaną. Ludwik ujął go pod ramiona, i powoli, z ostrożneścią niezmierną niósł do siebie do domu. Chcieli mu pomódz, dwadzieścia par rąk wyciągnęło się ku niemu. Nie chciał.
— Odejdźcie — mówił — ja go sam zaniosę. Ludzie szli za nim, a on krótkiemi, urywanemi słowy dyspozycyę wydawał:
— Niech przygotują łóżko w moim pokoju... ty biegaj do apteki po lód! żywo lodu, co bądź lodu przynieść!.. Felczerów zawołać... Posłańca konnego natychmiast, niech będzie gotów, niech czeka.
Chociaż siłę miał wielką i wzrost olbrzymi, zadyszał się jednak pod ciężarem bezwładnego człowieka, i kiedy wszedł do domu, nie mógł odpowiadać na pytania przerażonej siostry.
Pot mu czoło zalewał.
W chwilę później p. Sylwester znajdował się już na łóżku z głową obłożoną lodem; nogą wyprostowaną,