Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom IV.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na rynku miasteczka i jedynej brukowanej ulicy było mnóstwo wozów i bryczek... Żydzi szwargotali między sobą, uwijali się pomiędzy furmankami, targowali z chłopstwem, bijąc zawzięcie dłoń w dłoń, kłócąc się. Chłopi z zapalonemi fajkami w zębach stali przede drzwiami szynkowni, baby i dziewczęta na progach sklepów i kramików, w których żydówki zachwalały wstążki jaskrawe i chustki...
Wrześniowe słońce świeciło w całym blasku, kładąc promienie na zapleśniałych dachach, przepalonych szybkach okiennych, na głowach tłumu i na kałużach, które w samym środku rynku czarne, nieruchome leżały z odblaskami południa.
Gwar targowy rozlegał się w całej pełni, a w domku doktora, przy brukowanej ulicy położonym, ludu było jak nabił. Wiejscy ludzie mają zwyczaj wszystkie sprawy przy okazyach załatwiać, więc też, kto miał krowę na sprzedaż, przypomniał sobie przy tej sposobności, że go już od trzech dni kolka kole; baba pragnąca kupić prosiaka, wzięła i dziecko z sobą od kilku dni piszczące i blade; ekonom jakiś lub pisarz prowentowy, czekał tylko dnia targowego, żeby w miasteczku być i na reumatyzm się zaradzić. Więc też w takim dniu u doktora ludu było moc.
Od samego rana Karpowicz załatwiał się z chorymi, badał, opukiwał, pisał recepty; szklanki herbaty wypić nie miał kiedy.
Właśnie opukiwał pierś jakiegoś olbrzymiego chłopa, zbudowanego jak kolos, gdy nagle wśród tłumu, który otaczał ulicę i rynek, dał się słyszeć krzyk przestrachu, krótki,