Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w twarz prysnął, myśląc że nie skonała, ale omdlała tylko...
Wielkim serce rozdzierającym głosem do życia ją wołał, to znów szepcąc, błagał, po rękach całował, ale ona już na to wszystko była głucha. Nie słyszała tych wołań, nie potrzebowała ani cierpieć więcej, ani lękać się czego.
Leżała martwa na murawie zielonej, nad strumieniem. Słońce zachodzące przyświecało jej, ptaszki śpiewały, wietrzyk szumiał...
To te widać promienie, co jak złociste sznury ciągnęły ją w las, te ptaszęta, te szumiące listki, co wołały na nią: Józiu! Józiu! — pociągnęły i powołały jej duszę niewinną tam, gdzie już ani złość ludzka, ani plotka, ani obmowa żadna nie sięgnie, gdzie smutkom, żalom a boleści wszelakiej uspokojenie i koniec...
Widząc że już ciało prawie stygnąć zaczyna, Antoś pobiegł wprost do wsi, ludzi zwołał, krzyku narobił, że taka straszna zbrodnia się stała.
Jedni pośpieszyli, żeby na zabitą spojrzeć, drudzy co śmielsi na konie wsiedli i puścili się zabójcę ścigać. Zakotłowało się we wsi całej, wzburzyło; mali, starzy, szlachta, chłopi, kobiety, mężczyźni i dzieci, wszystko w stronę lasu biegło, a tymczasem słońce już zaszło, a natomiast zaświeciły gwiazdy i paliły się z wysokości nad zwłokami zamordowanej niewinnie.
Kiedy Zacharyasz z Julcią do Latoszyna powrócił, uszom swoim wiary dać nie chciał, słysząc co się stało.
Rafałów czworak kołkami zabity, pusty był i nie-