Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tejże chwili szum i łomot pomiędzy krzaczkami się zrobił, jako wtedy, gdy dzik przed psami ucieka i przez gąszcz się przedziera.
Rafałowa i Antoś odskoczyli od siebie i strach ich ogarnął, aliści zanim mogli zmiarkować co się dzieje, na polankę Rafał wyskoczył...
Straszny był. Krew mu do oczu nabiegła, jako zwierzowi dzikiemu. Krzyczeć chciał, ale nie mógł widać, bo tylko rzężało mu w gardle. Koszulę rozerwaną miał całkiem na piersiach, czapkę zgubił, a cała twarz jego i czoło poznaczone były pręgami czerwonemi, podrapane od gałęzi i krzaków, przez które się przedzierał.
Gdy na polankę wpadł, stanął i roześmiał się strasznie, aż się echo po całym lesie rozległo i w jednej chwili zmierzył się i strzelił.
Rafałowa padła, nie jęknąwszy nawet. Cały prawie nabój siekańców ugodził ją w piersi.
Antoni rzucił się ku niemu, ale ten, nie obejrzawszy się wcale, słowa nie rzekłszy, w las poszedł.
— Józiu! Józiu! — wołał Antoś, klękając przy leżącej — Józiu, odezwij się!
Ona podniosła na niego oczy, spojrzała, jakby pożegnać go chcąc, westchnęła cicho... i skonała prawie bez cierpienia, z uśmiechem. Może właśnie uśmiechnęła się do tego spokoju mogilnego, o który przez ostatnie lata swego ciężkiego życia nieustannie Boga prosiła.
Antoni mało nie oszalał, sam nie wiedział co robić, wody ze strumienia w czapkę nabrał, zabitej