Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, dam ja tobie oko! — krzyknął Rafał i ku żydowi poskoczył.
— Aj waj! — zawołał Mordka, chowając się za szerokie plecy Ignacego.
— Daj pokój sąsiedzie — perswadował Wędrowny — daj pokój.
— Tobie do tego nic! — wołał zaperzony Rafał — co w tem masz? swojego pilnuj, a w cudze się nie mięszaj!
— Ale przecież ci perswaduję po dobremu; chociażby nawet i pieniądze twoje stracił, to jeszcze nie koniec świata na tem.
— Ny... ja sam powiadam że nie koniec.
— A kto mi je odda? — krzyczał Rafał — może Ignacy? to dobrze, skoro się Ignacy za żydowskiego adwokata obrał, to niech za żyda płaci, abym ja swoje miał!
— Ja nie mam prawa do oddawania, ale ten kto pożyczył, czy stracił, tak samo i oddać może.
Mordka, bojąc się Rafałowego gniewu, tembardziej że wiedział jaki to popędliwy szlachcic, uczepił się tego słowa jak pijany płotu.
— Ny, właśnie pan Ignacy rozumne słowo powiedział, kto potrafił stracić, może potrafi i oddać; Bogu dzięki jeszcze jestem odpowiedzialny na taką sumę.
— No, to dawaj!
— Zaraz?
— Zaraz mi tu kładź na tych schodkach moje pieniądze, bo jeżeli nie...