Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Obrzednio, sąsiedzie, Bóg świadkiem, obrzednio.
— Ej, nie grzeszyłbyś...
— Albo to po ludziach takie fortuny bywają? A pamięta Zacharyasz tego grubego szlachcica, co to na jarmarku w Międzyrzecu sto wieprzów odrazu kupił? to bogacz tęgi był, ale my chudeusze, biedaki i na tym Latoszynie niewiadomo jeszcze jak wyjdziemy...
— No, już komu narzekać to narzkać, ale chyba nie wam, Rafale... pieniądze trzymają się was, jak słyszę... interesa różne prowadzicie i handle.
— A wam do tego co?
— Czekaj, pofolguj... gniewu nie dopuszczaj, bo obrazy w moich słowach nie masz. Handlujesz, gieltujesz, ano daj ci Boże, czy ja ci krzywy, albo zazdrosny?
— Zazdroszczą insi.
— Aby nie ja. Ja Bogu miłosiernemu dziękuję za to co mi udzielił, cudzego nie pożądam, i taki ty mnie, Rafale, sąsiad z tysiącami, jak i bez tysiąców. Miej sobie i owszem. Oto zamiast żachać się i boczyć, lepiej gorzały kielich golnij, po sąsiedzku.
— Na co się macie szkodować?
— Ot takoż! ja nie żałuję, a sąsiad żałujesz. Wypij, po szczerości serca proszę.
— Ha, kiedy tak...
Zacharyasz z mańki Hulajduszę zachodził. Sam sobie ledwie odrobinkę, a gościowi cały kielich nalał, a jak ze trzy, albo cztery razy tak obrócili, to już Ra-