Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stych strzępy gdzieniegdzie pozostawały, wyszedł Zacharyasz, aby flaszkę przynieść.
Rafał rozglądał się dokoła i rozmyślał, co za sztuka w onych zaprosinach być może? Zacharyasz bo do fundy nie był bardzo wyrywny, a od czasu jak w Latoszynie porządek się zrobił i skutek w podziale między spólnikami nastał, to do Rafała mało kiedy się odezwał, a teraz oto zaprasza w gościnę, po sąsiedzku i na poczęstowanie koszt sobie robi...
I jakie poczęstowanie!
Gorzałki przyniósł porządnej, bo nawet całkiem niedobieranej, że gębę parzyła jak ogień; chleba bochen, ser cały i kiełbasy sztuk piękny, na talerzu, foremnie, jakby dla najwspanialszej osoby... I kielich osobliwy też dał, ze szkła czystego, kanciasty, co miary trzymał z dobry półkwaterek, albo i więcej może. Wypili raz i drugi i jeść zaczęli, nic do siebie nie mówiąc, tylko spoglądając uważnie, czekając który zacznie.
Rafał, podjadłszy sobie dobrze, odsapnął, a otarłszy gębę rękawem, rzekł:
— Za poczęstowanie Bóg zapłać.
— Niema za co. Oto jeszcze jedz sąsiedzie i pij. Nie szkoduj! Z łaski miłosiernego Boga, w Latoszynie jest czem zęby przetrzeć, a co się tyczy gardła przepłukania, to też bajki. U żydów gorzałki moc nieprzebrana, a u nas groszowiny trochę zdybie się takoż, poszukawszy. Nie prawda, Rafale, co?
— Niby groszowiny?
— A jeno.