Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jako zwyczajnie, potem zaś włożył kaszkiet na głowę i wyszedł ze stancyi.
Tedy Zacharyaszowa uderzyła w taki lament i płacz wielki, aż się ludzie z całego dziedzińca poschodzili. Rzekłby kto, że najpiękniejsza krowa jej padła, że kto całe przędziwo ukradł, albo że się dziecku jaka przygoda stała...
Jeden tylko Zacharyasz nie obejrzał się nawet, nie dziwował, nie pytał, ale stanął sobie w rogu dziedzińca, o płot się oparł i dumał. On człowiek nie dzisiejszy i mądry, kobiecego płakania się nie lękał; wiedział, że po burzy zawsze deszcz bywa i dziwowiska z tego sobie nie czynił.
Jako zaś gruszka nie obleci z drzewiny przed czasem, aż dojrzeje zupełnie i ziarnka w niej we środku poczernieją, tak i dumanie Zacharyaszowe nie mogło się na wierzch wydobyć, ani w żywe słowo obrócić, dopóki nie dojrzało i nie doszło całkowicie.
A do tego było jeszcze daleko, bo owa markotność, co staremu szlachcicowi kamieniem legła na sercu, niebyła jego własną markotnością, nie jego własnym smutkiem. Bolał on nie za siebie, lecz za innego, lękał się nie swojej krzywdy, lecz cudzej, chciał ratować nie siebie, lecz drugiego.
I to wszystko rosło mu w głowie, paliło w sercu, bo Zacharyasz z sercem człowiek był, z duszą kochającą i dobrą, a chociaż się z miłowaniem nikomu opowiadać nie lubił, bo to nie we zwyczaju jego było; ale nad ludzką krzywdą, nad pognębieniem ludzkiem bolał