Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wy chcecie, kobieto, co wam trzeba? Prawdziwie tak grzecznie, mogę zaprzysiądz, że grzecznie.
— No i cóż? cóż dalej?
— A dalej, dalej, panie, jak ona pocznie bełkotać, krzyczeć, piać nieczłowieczym głosem i łap go za rękę! On wyrywa rękę — ona go za drugą — on wyrywa drugą — ona go za surdut! On się, panie święty, żachnął, a ona mu od surduta odwinięcia urwała... Tedy on zmiarkował, że albo szalona, albo może pijana i w nogi — między fury. Ona za nim, za szyję go z miejsca i do całowania. Tfy! bezwstydnica... takiego młodego chłopca, na jarmarku, panie święty, przy wszystkich ludziach...
— A cóż on?
— Bronił się, panie prezydencie, sprawiedliwie bronił się, ale to znać jakaś sekutnica baba, bo przyczepiła się do niego jak kleszcz do owcy, ani oderwij!
— No, a dalej?
— On począł wołać gwałtu, ludzie się zbiegli, chcieli odciągać, a ona do ludzi. Policyant ją za rękę, a ona go zębami! Do krwi ugryzła. My do niej — ona do nas. Bitwa! Panie prezydencie! już ja dużo bitwów różnych i awanturów widziałem i sam, panie święty, nieraz byłem w dobrych opałach, ale takiej mocnej, a bardziej jeszcze zawziętej kobiety, to jak życie moje nie widziałem. Na sumienie, panie prezydencie, to nie kobieta, ale dyabeł!
— Prawda, prawda jest — zawołał jakiś żyd — ja myślałem, że ona policyantów pokaleczy.
Niemowa zaczęła się niepokoić.