Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co? co? jakie szczęście? — zapytał Piotr. — Boże miłosierny! zkąd zaś szczęście?!
Milczek i Rafał opuścili ręce, któremi już, już mieli za łby się chwycić.
— Gdzie?
— Oj, tatuniu, same przyszły do tatuniowej stodoły!
— Kto?
— A juści, do stodoły... na tę kupę słomy, co na samym środku, usiadły.
— Ale gadaj-że kto? kiedy?
— Oj, teraz, tatusieńku, teraz, same przyszły, a przecie tyle drzewiny, tyle kominów jest, nie! one prost we wrota i spadły na słomę.
— Co spadło? gadaj-że...
— Pszczoły! tatuńciu, pszczoły! calusieńki rój.
— Boże miłosierny! takie zdarzenie!... Ano idę, idę... ulik mam, rój złapię, obsadzę...
— A to jakiem prawem? — zapytał Hulajdusza.
— Takiem, że moja stodoła, Rafałku — rzekł Piotr, do odejścia się mając.
— A moja słoma... — odpowiedział Rafał.
— Któż ci bronił słomę zabrać? to łaska moja, żem ci pozwolił trzymać ją w stodole.
— A kto tobie bronił stodołę uprzątnąć, kiedy ci z podziału do rozbiórki przypadła? Niechby moja słoma leżała na ziemi, niechby sobie i gniła nawet. Ja ciebie nie prosił, żebyś ją swoim dziurawym dachem przykrywał!
— Rafałku — rzekł grzecznie Piotr, jak to u nie-