Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom III.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szna, w błyskawicowym ogniu, na wietrze, co się bez rozpamiętania rozszalał...
Musiała ona chyba wiedzieć coś, czego nikt nie wiedział, miarkować, czego nikt nie miarkował, bo nie ulękła się jak każdy człowiek, nie uciekła do izby, ale owszem wyciągała ręce do chmur i do błysków. A może do jej uszu zamkniętych, żadnemu głosowi niedostępnych, piorunowe gromy choć trochę dochodziły? może wydawały się jej jako słodkie granie, jako szum wody po kamykach pluszczącej? Któż to wie? kto przeniknie co się dzieje w głowie biednego stworzenia, które ani ludzkiego słowa nie rozumie, ani też swojej myśli ludzkiem słowem nie opowie?
Ulewny deszcz padać zaczął, obijał liście z drzew, kałużami się po dołkach rozlewał. I było tego ryku, huku, błyskania i plusku z dobrą godzinę przynajmniej, dopóki w chmurach starczyło ognia i wody i dopóki ten wiatr co burzy pomagał, nie zdradził, nie obrócił się sam przeciwko niej i nie zaczął pędzić chmur przed sobą.
Wysilone już, wychudłe, bo tyle ognia i wody z siebie pozbyły, nie miały mocy opierać się wiatrowi; toż pędził je jak pies pędzi przed sobą czarnych owiec stado, wyganiał daleko za bory, za lasy, het, gdzie go już oko ludzkie nie sięga.
I było tego uciekania i tego gonienia do samego świtu, aż wiatr całkiem z sił opadł, ustał i do boru na odpoczynek poszedł.
Niebo stało się czyste a modre; na wschodzie poczęła się czerwoność i jasność i te blaski osobliwe, co