Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom II.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ano lord, panie dobrodzieju, jużciż, że lord, skoro taki bogacz...
— Musiał hojnie zapłacić za portret?...
— Byłby zapłacił, ale wyjechał. Miał podobno familijne przykrości... przyszła depesza z Ameryki i nawet się nie pożegnał z malarzem...
— Więc pani należność przepadła?
— Uchowaj Boże! Wyobraź sobie pan łaskawy, nie widziałam mojego malarza z półtora roku, nawet się po manatki swoje nie zgłaszał. Myślałam, że istotnie moje przepadło, aż jednego dnia wpada jak bomba, wesoły, śmiejący się i woła: „Mamo Jagodzińska, błogosław marnotrawnego syna: żenię się... panna, powiada, istna Venus! — słyszał pan dobrodziej? powiada Venus, wyraźnie tak powiedział; — a papa, mówi, stary Wulkan...“ — Jaki Wulkan, pytam, czy niemiec, że się tak głupio nazywa? Powiada: „Jeszcze gorzej... ma odlewnię żelaza...“ — Chryste Jezu! mówię, to pewnie bogacz?! „A, powiada, bogacz, bogacz, ma i swoją kamienicę...“ Wyraźnie powiedział kamienicę... i niech pan dobrodziej sobie wyobrazi, ten poczciwy malarz, bo, że poczciwy to poczciwy, nietylko, że mi zapłacił, ale jeszcze nazajutrz przysłał torcik z cukierni, orzechowy, cukrami ubierany i bilecik z prośbą, żebym była na ślubie... I byłam... Ha, ha, panie szanowny, z jaką wystawą! z jaką pompą!... u Wizytek, kościół cały w kwiatach... a stroje, karety, aż się w oczach ćmiło... Niech mu Pan Bóg da wszystko dobre... ten poczciwy człowiek... zawsze mi się i teraz grzecznie kłania, choć powozem jeździ... Godna dusza!