Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

inaczej nie można... Idę już, i w tych dniach siostrzeńca przyprowadzę. Do widzenia tedy, rączki całuję, do nóżek upadam mojej drogiej, kochanej, najpiękniejszej.
W chwilę po wyjściu Faramuzińskiego, powróciła Andzia. Była ożywiona niezmiernie, twarzyczkę miała zarumienioną, oczy błyszczącze. Na ustach drobnych, ładnie narysowanych, błądził uśmiech.
Wbiegłszy do pokoju, rzuciła się matce na szyję, z przymileniem, z pieszczotą.
— Czy ci lepiej na głowę? — spytała pani Klejnowa.
— Już mnie wcale nie boli. Spacer pomógł mi jak najlepsze lekarstwo! Żeby mateczka wiedziała co osób w ogrodzie! przecisnąć się trudno; a jakie elegancye, jakie stroje! Pogoda prześliczna, można powiedzieć, że cała Warszawa wyległa na ulice! a co to będzie wieczorem! Ja myślę, że w Alejach, w Botanicznym, w Dolinie tłumy się zbiorą, bo doprawdy w taką pogodę grzech siedzieć w domu. Wie mateczka, że ja mam na dzisiejszy wieczór pewien projekt, i jeżeli się mateczka zgodzi na niego, to powiem, że dzisiejsza niedziela jest najpiękniejszym dniem w całym roku.
— Ho, ho!... ciekawa jestem, co to za projekt?...
— Żeby mateczka była tak dobra, a chciała się na to zgodzić, to poszłybyśmy do teatru.
— Byłyśmy przecież onegdaj.
— Onegdaj! to już tak dawno! Zapomniałam nawet co grali. Ach! mateczko nie sądź, że namawiam na