Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Westchnął, zapalił świeże cygaro, i wpatrując się w niebieskawe kłęby dymu, mówił:
— Bywałem u nich w domu prawie co dzień i zawsze mnie oboje mile witali. Patrzałem z bliska na ich pożycie. On był łagodny, potulny, spokojnego charakteru, dobre człowieczysko, ale jak to mówią, ciepłe kluski. Ona zaś żywiec, iskra, ogień, sama energia. Ma się rozumieć, że od razu wzięła go pod pantofel...
— To nie miałeś pan czego zazdrościć — rzekłem.
— Hm... widzisz mój dobrodzieju, nie miałem, albo i miałem; pantofel pantoflowi nierówny, bywają różne. Opanowała go zupełnie, to prawda, pozbawiła woli, ale wynagradzała mu to przywiązaniem, wiernością, sercem. Przez dziesięć lat blizko byli bezdzietni, nareszcie doczekali się córeczki, tej właśnie Andzi, o której mówiłem. Co to było za szczęście! jak się oboje cieszyli, opowiedzieć nie umiem; i czy dasz wiarę, że i ja radowałem się także razem z nimi, bom się przyzwyczaił do tych ludzi i przywiązał. Andzia rosła na pociechę, nauczyła się chodzić, szczebiotać, istny aniołek. Przynosiłem jej ze Starego Miasta cukierki, a z Podwala zabawki. Śliczny dzieciak był — ale Klejn nie długo swojem szczęściem się cieszył. Skończył marnie życie, przejechany na ulicy przez powóz. Biedna pani Michalina, że ona wypadek ten przeżyła, że nie wypłakała oczu, to cud, prawdziwy cud, słowo daję. Przywieźli go biedaka potłuczonego, zakrwawionego, z połamanemi kościami. Jeszcze mi