Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu, że jak wróci, to ją dwa razy czulej powita i będą skwitowani.“ Ostatecznie, takie zaufanie bardzo jest pochlebne dla młodego człowieka, ale... dla czegoż tak nagle? Byłbym go odprowadził na kolej, jak się należy, pożegnał uczciwie... a tak, proszę pani, łap! cap! do czego to podobne?! Właściciel fabryki dał mi do zrozumienia, żebym o przyszłość Franka był spokojny, że może go zrobi zarządzającym, może do spółki przypuści.
„Ja — powiada fabrykant — kocham go jak syna i chciałbym, żeby on mnie. za ojca uważał.“
— To bardzo dobrze rekomenduje pana Franciszka — rzekła Klejnowa; — znać że zacny jest człowiek, skoro potrafi wzbudzić takie zaufanie i życzliwość...
— Pani dobrodziejko — przerwał Faramuziński — to więcej znaczy. Fabrykant ma córkę, a z tego co do mnie mówił, łatwo wyprowadzić wniosek, ze wziąłby chętnie Franka za zięcia. Przemysłowcy miewają takie fantazye i wolą wydawać córki za ludzi uzdolnionych w fachu i pracowitych, niż za paniczyków, którzy tylko trwonić umieją.
— To prawda.
— Ostatecznie, pani dobrodziejko, Franek i pod względem materyalnym źle nie stoi. Wiedzą dobrze w Warszawie, że ma wuja Faramuzińskiego... Małżeństwo byłoby dość dobrane, i łaska pana fabrykanta nie jest tak wielka, jak się zdaje.
— W każdym razie — odezwała śię Klejnowa — pan Franciszek zrobiłby karyerę...