Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a później, kiedy komedyant pannę zabierze, figę mu pokazać! Pani dobrodziejko, tak nie idzie, tak nie może być na żaden sposób.
— Ja siostrzeńcowi pańskiemu nic nie obiecywałam, i nie mówiłam z nim nigdy ani o Andzi, ani o jego zamiarach. Gdy przez pańskie pośrednictwo żądał, żebym pozwoliła mu bywać w moim domu, nie miałam powodu odmówić — i dziś też nie mam najmniejszej racyi żądać, żeby nie przychodził. Przeciwnie — ja tego chłopca szanuję, polubiłam go, i dziś, w tem smutnem położeniu, w jakiem się znalazłam najniespodzianiej, on jest dla mnie jedyną nadzieją ratunku. Ja proszę pana, żeby pan Franciszek bywał u nas, żeby przychodził częściej niż dotychczas; ja o to proszę, ja, matka.
Faramuziński oczy szeroko otworzył.
— Jakto? w obec tego co się święci! jakiż cel? nie pojmuję, nie pojmuję.
— Ach! bo pan umiesz tylko wzdychać i narzekać na losy; ale pan Franciszek jest młody, pełen energii, a skoro, jak pan powiadasz, kocha Andzię, to przypuszczam, że nie da łatwo za wygranę. Ja życzę sobie, ja pragnę, niech przychodzi, niech stara się, może przecież Andzia kiedyś przejrzy, może moje perswazye zwrócą ją na drogę rozsądku, może wreszcie sama, przez porównanie, zobaczy, że pański siostrzeniec o całe niebo wyższy jest...
— Aha! teraz rozumiem! słusznie pani powiada, to jest myśl!... Owszem, niech Franek nie traci nadziei, niech walczy. Czytałem w jakiejś książce, że