Strona:Klemens Junosza-Wybór pism Tom I.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a na zapytania moje, rzucasz mi niejasne, niezrozumiałe półsłówka — niedopowiedziane myśli... Nie wiem co to jest? nie rozumiem, pojąć nie mogę; wiem tylko, że nie zasłużyłam na to, i że postępowanie twoje sprawia mi wielką przykrość...
— Mamo! mamo! — zawołała Andzia, prawie z płaczem, rzucając się matce na szyję — niesłusznie mnie obwiniasz. Ja ciebie zawsze jednakowo kocham moja jedyna i najlepsza mateczko...
— A więc dla czego nie jesteś szczerą? czemu prawdę przedemną ukrywasz?
— Bo — bo, proszę mamy — rzekła, i oparłszy głowę na ramieniu matki głośnym wybuchnęła płaczem... Może uspokoiwszy się, byłaby wyznała przed matką, chociaż cząstkę prawdy, ale rozmowa przerwała się — wszedł stróż. Andzia szczerze była mu wdzięczną za tę interwencyę niespodzianą; pani Klejnowa natomiast bardzo kwaśno przyjęła swego officyalistę.
— Czegóż to Józef chce? — spytała opryskliwie.
— Ja tam dla siebie nic nie żądam, jeno według lokatorskich interesów przyszedłem...
— No?
— A to proszę łaski pani gospodyni: najprzód, żeby pani dała książkę, podług tego, że trzeba do parafii zanieść na pokaz, jako nasza pani sklepikarka więcej niż pół roku w tej parafii siedzi...
— Ona tu dwanaście lat mieszka, ale na cóż książka do parafii? Czy nie wybiera się za mąż?
— A właśnie, że tak...