Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówię panu, że nie zaraz. Przyjdź pan za miesiąc, dwa, trzy wreszcie, kandydatem już pan od dzisiejszego dnia jesteś. Tymczasem może się panu trafi jakie prywatne zajęcie.
Rzekłszy to, pan naczelnik podniósł się z krzesła, co było wskazówką, że audyencya skończona.
Suplikant skłonił się nizko i dziękując za obietnicę, wyszedł.
Woźny, widząc, że pan naczelnik rozmawiał z niepozornym człowiekiem tak długo, stał się nadzwyczaj uprzejmym, podał eks-dzierżawcy palto, otworzył przed nim drzwi na oścież i rzekł jak umiał najgrzeczniej:
— Padam do nóżek pana dobrodzieja.
Naczelnik podanie i dowody pod wielki stos papierów podłożył, czytanie gazety dokończył, a potem znów interesantów przyjmował, do dyrektora poszedł, z kolegami gawędził i zanim odjechał z biura na obiad, zdążył zapomnieć, że istnieje na świecie jakiś Kwiatkowski, który ma żonę, czworo dzieci, protekcyę hrabiego Adolfa i niepewność, czy będzie miał za miesiąc za co kupić kawałek chleba, a słuszniej mówiąc pewność, że tego chleba kupić nie będzie miał za co.
Kwiatkowski przeciwnie, doskonale naczelnika pamiętał, wciąż miał przed oczyma postać jego pięknie zaokrągloną, jego uśmiech protekcyonalny, wyraz twarzy, kolor oczu, podbródek podwójny, łysinkę; pamiętał wybornie każdy wyraz, jaki od niego usłyszał i mógłby całą rozmowę dosłownie, bez zająknienia powtórzyć.
Różne bo są gatunki pamięci.