Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do tylu już drzwi kołatał i nie otworzono mu, zniósł tyle przykrości i upokorzeń, tyle nawyczekiwał w przedpokojach i przedsionkach, tyle naopłacał resztkami pieniędzy rozmaitych pośredników i faktorów, którzy obiecywali mu złote góry, a później ulatniali się, jak kamfora.
Nie spodziewał się przed kilkunastu, przed kilku nawet laty, że się w podobnem położeniu kiedy znajdzie, to też mu się ono podwójnie ciężkiem, nieznośnem wydawało.
Człowiek ten nie zawsze w wyszarzanym chodził paltocie, nie zawsze miał takie smutne wejrzenie i głowę ku ziemi schyloną. Trzymał się niegdyś prosto, patrzył w przyszłość śmiało, z ufnością, zbyt hardo może.
Ufał własnym siłom, pracy swej, energii. Zdawało mu się, że stoi na pewnym gruncie, ale zapomniał o tej prawdzie, że nie ma gruntu, który zupełnie jest pewny, Zdarzy się wypadek, nieszczęście, zajdą okoliczności nieprzewidziane i to, co było niby niewzruszonem, chwieje się, usuwa z pod nóg i ciągnie człowieka w przepaść.
Miał w dzierżawie majątek, a więc sposób do życia, dach nad głową, a teraz posady oto szuka i wcale nie ma zamiaru przebierać. Weźmie co mu dadzą, będzie robił, co każą, nie ulęknie się pracy, byle ją tylko znalazł, a tu tak trudno, prawie nie sposób...
Temu lat niewiele, kilkanaście zaledwie, kiedy pełen wiary w przyszłość o założeniu rodziny myślał, widział świat w barwach różowych, czyż mógł przypuszczać, że te barwy tak prędko zczernieją?