Strona:Klemens Junosza-Na bruku.pdf/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bia, taki wystrojony, a to akurat pisarczyk z kantoru, co bierze trzydzieści dni na miesiąc i dwanaście tygodni na kwartał.
Edzio się uśmiechnął.
— Sprawiedliwie tak paniczu, z wierzchu to się to niby świeci, a naprawdę bryndza. Niby wielkie miasto, a to wielka bieda. Są bogacze, ma się rozumieć, że są, ale taki zarobić człowiekowi nie da, trzyma własne konie i powóz. Panicz się dziwi; jak panicz tu pobędzie parę lat, to się przekona, że ja prawdę mówię. Dziwu niema, bo do Warszawy biedota z całego świata się zwłóczy. Komu źle, kto wszystko straci, kto nie ma co jeść, ten do Warszawy, jak w dym, myśląc, że tu manna z nieba spada, a piekarze darmo chleb dają.
Chłopiec zarumienił się i posmutniał. Wszakże i jego ojciec w takiem samem jest położeniu i dąży na bruk warszawski w mniemaniu, że pracę i zarobek znajdzie.
— Oj paniczu — mówił dalej dorożkarz — bryndza tu, wielka bryndza. Ja też warszawiak nie jestem, ze wsi pochodzę, z pod Czyżewa. Fornalem byłem we dworze. Zachciało mi się lepszego losu, przywlokłem się do Warszawy i...
— Przecie macie dorożkę.
— Albo to moja? Na cudzej jeżdżę, służę. Mam pięć rubli na miesiąc, akurat tyle, ile płacę komornego za izbę w suterenie, a mam do żywienia babę i czworo dzieci.
— Z czegoż więc żyjecie?
— Bóg wie, paniczu, z wiatru co wieje. Ko-