Strona:Klemens Junosza-Buda na karczunku.pdf/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

decznej miłości. Wziął szorstką rękę matki i do ust przycisnął.
— Tyś dobre dziecko — rzekła — ludzie obmówili cię, ale to nieprawda...
— Co, matko?
— Plotki na ciebie roznoszą, że niby hulasz, że pijesz, że podobno w karty się zabawiasz... ale ja temu nie wierzę... Ja wiem, że to zazdrość jad na ciebie miota. O! do mnie nie przyjdą i nie powiedzą wprost, bobym do oczów skoczyła, garnkiem ukropu w twarz rzuciła. Umiałabym się ująć za dzieckiem. Nie, nie powiedzą mi, boją się, tylko ogródkami, zdaleka, rzucają przykre słówka, niby kamienie do ogrodu, ale ja na to nie zważam...
Adam stał przed matką z pochyloną głową i milczał.
Nie śmiał się odezwać.
— A choćby — mówiła dalej — a choćby to nawet prawda była, choćbyś i hulał i pił i w karty grał, to przecież nie za cudze, ani za kradzione, tylko za swoje. Stać cię na to, możesz — a im zazdrość! O tak, zazdroszczą ci, żeś ładny, że masz edukacyę, że w klasach byłeś, że majątek na cię patrzy —