Strona:Klejnoty poezji staropolskiej (red. Baumfeld).djvu/190

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    Ta, co od morza aż do morza władła,
    Kawałka ziemi nie ma na mogiłę...
    Jakże ten wielki trup do żalu wzruszał
    W tem ciele była milijonów dusza...
    Patrzcie! Matczyne jakieś leży dziecię,
    W wyniosłych piersiach głęboka mu rana.
    Którą ślachetne wychodziło życie!
    On nie uciekał, bo zprzodu zadana!
    Jeszcze znać w twarzy, jak jest zemsty chciwy,
    Zdaje się gniewać: zaco nieszczęśliwy?
    A tam poczciwość, Kościół, wstyd zgwałcony,
    Pożarem całe spłonęły osady,
    W dom gorejący właściciel wrzucony,
    Pierwej mu wszystkie zrabowawszy składy.
    Wszędzie zajadłość ogniem, śmiercią ciska,
    Gdzie pojżrzysz, — rozpacz, trupy, zgorzeliska!...
    Po tych rozbojach jedni, zniechęceni.
    Pod nieznajome rozbiegli się nieba;
    Drudzy, ostatnią nędzą przyciśnieni,
    W swych kiedyś domach dzisiaj żebrzą chleba:
    Insi, rozdani na Moskwę i Niemce,
    Na roli ojców płaczą, cudzoziemce!...
    Wy, co, domowe opłakawszy klęski,
    Poszliście naród ratować niewdzięczny!
    W tylu przygodach wasz oręż zwycięski
    Pokazał światu, że i Polak zręczny!
    Cóż przynieśliście z powrotem w swą stronę?
    Ubóstwo, blizny, nadzieje zwiedzione!...
    Oto krwią piękna ziemia utłuszczona
    Konia i jeźdźca dzikiego wy tuczą,
    A głodne dzieci matka przymuszona
    Panującego języka naucza...
    Tak jest, jak twardy wyrok jakiś kazał:
    Inszych popisał, a Polskę wymazał!...
    Wisło! Nie Polak z ciebie wodę pije.
    Jego się nawet zacierają ślady,