Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śnie w chwili, kiedy blask słońca ugadzał, jak gdyby złotawy ryś wpadł między stało barwistych cietrzewi, sinogarlic i dzikich gołębi na kępach podkrywańskich.
Mnóstwo bab, chłopów, dzieci zebrało się żegnać juhasów, pasterki i swój dobytek. Matki całowały córki, ojcowie upominali synów, ażeby trzody warowali przed wilkiem i niedźwiedziem, bacy słuchali, ze zbójnikami jakby przyszli w odwiedziny, byli grzeczni, co polecali tem więcej, że niejeden z nich sam za młodu „za buczki“ chadzał.
Stara Baganta dawała dziewkom ziela od uroku, od porobiska, tak dla człowieka jedne, jak dla bydlęcia drugie, nieodbyte, gdy się rozdętemu świeżą trawą bydlęciu spałstek (kawałek drewna) w pysk kładzie, a boki gniecie. Brali i juhasi ziela, srebrne pieniążki dając, choć klęte naszyjniki na szyjach nosili.
Ten ów na owce, na statek swój spoglądał, baby krowy po karkach głaskały, osobliwie cielęta przez zimę podrosłe; smutno się im z niemi było rozstawać.
O pogodzie możliwej radzono, lato przepowiadano mokre zrazu, potem aż do jesieni suche i upalne.
Owiec zegnanych do kupy pilnowały już psy wielkie, kudłate, o wilczych mordach, białe, z obrożami kolczatemi na karkach, i obstawili