Strona:Kazimierz Tetmajer - W czas wojny.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Godnie śniegiem przypiérhło — — kapce kiełzajom — — coby nie zjechać...
Ujrzał wązki zachodzik — chwyciwszy się rękami granitu nad sobą i ledwo boki stóp nad urwiskiem na granicie mieszcząc, przesunęły się i dostał pod zawies skały, z pod której go wiatr chciał oderwać i strącić.
Naówczas Sablik zgrzytnął zębami, skupił się w sobie, ściągnął w siebie, napiął mięśnie, wtulił kark w ramiona, wystawił nieco czoło najprzód i oczy mimo śniegu rozwarł szeroko i rozpoczął walkę z wichrem.
— Pojdze podź! — szeptał, miażdżąc wargami mokry śnieg. — Podź! Myślis, ze ja stary? Zruciéłbyś mie?
We mgle uczyniła się niemal noc. Sablik nie wiedział, jak głęboką ma otchłań pod sobą.
Wiatr odpychał go od turni, odrywał, ciągnął w dół.
Wtem Sablik zwrócił się w bok, objął wyzrąb skalny nad swoją głową rękami, dźwignął się i zawisł w powietrzu.
Wiatr kołysał nim, przegibał go na prawo i lewo. Sablik zaś z zaciśniętemi zębami dźwigał się na rękach nad przepaścią i na wyzrąb wydostał.
Postanowił się piąć ku górze, ku przełęczy pod chłopkiem, na siodło. Tam naremnicę prze-