Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i oparłszy się oń plecami, wyciągnęła zbolałe nogi przed siebie. Ale wówczas światłość poczęła jakby mdleć, roztapiać się, niknąć... I znowu naokoło nie było nic, tylko góry i urwiska i śnieg biały, smutny i głuchy...
Wszystko to zlewało się Hance w jakiś zwał gór i śniegu pod mętnem niebem.
— Pani, kazeście? — szepnęła.
Ale jej nie odpowiedziało nic; chciała wołać, nie mogła. Zdawało jej się, że jej ktoś na każdą rękę i na każdą nogę ciężkie kamienie pokładł. Dreszcze, jak mrówki, poczęły jej chodzić po ciele i niemoc ją taka zdjęła, że ledwo oddychać mogła. Oczy i uszy jakby jej kto zatykał ręką. Nie wiedziała i nie myślała nic, czuła tylko, że śniegu koło niej coraz więcej, że jej już zakrył nogi, do pasa sięga, piersi zasypuje. Robiło jej się coraz cieplej, więc była rada. W powietrzu uciszyło się i nawet słońce na chwilę błysnęło jaśniej, srebrząc śniegi.
Hanka, zupełnie bezwładna, patrzyła przed siebie, czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego, jak gdyby w niej wszystko powoli tężało i czyniło się lodem. Ogarniała ją coraz większa niemoc i jakby ciężka jakaś senność.
— Usnem — myślała.
Wtem świat się cały zamroczył od kurniawy,