Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zamgliły mu się oczy, zawirowało coś w głowie i padł na kanapę, puszczając rewolwer z dłoni.
Nie było to zemdlenie, ale niemoc taka, że powiek podjąć nie mógł, ani wargami poruszyć. Zdawało mu się, że krew zastygła w nim.
— Gdyby umrzeć — myślał — gdyby umrzeć...
Powoli niemoc ta śmiertelna w półsen jakiś przechodzić zaczęła. Śniło mu się niby, a niby wiedział, że mu się śni tylko, że leży w jakimś ogrodzie, pełnym róż i zieleni, na ścieżce, wysypanej złocącym się w słońcu, suchym, żółtobiałym piaskiem. Zupełnie taka ścieżka, jaka była u nich na wsi, przed dworem. Nieco dalej rosły świerki i cień rzucały na trawę, szumiąc cicho i zadumanie. Leżał prawie na wznak, z głową tylko opartą na wyciągniętej ręce. Nie był martwy, a jednak nie czuł nic, ani światła, ani ciepła od słońca. Wiedział, że istnieje, ale zupełnie zamarły. W ogrodzie było dziwnie jasno i miło, jakiś zaczarowany świat. Chciałby był tak leżeć bez końca.
Wtem na ścieżce pojawili się jego rodzice. Ojciec szedł, opierając się na lasce, niezwykle rześko i swobodnie, matka podpierała go z prawej strony, jak zawsze. Nie zmienili się nic, tylko matka była siwa, jak ojciec. Oboje szli z uśmiechem na twarzy, z jakąś radością wielką. Za