Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wania. Boleść, jaką sprawi rodzicom, straszna, okrutna, niewysłowiona boleść, od której woleliby z pewnością tysiąc głodowych śmierci, obowiązek względem nich do ostatniej przez naturę przeznaczonej chwili, wszystko to prawie nie istniało dla niego. Nie zdawał sobie z niczego sprawy, nie mógł, nie chciał jej sobie zdawać.
Myśl samobójstwa przychodziła mu zresztą nieraz do głowy i nie była obcą. Skłonny do melancholii, mało mający odpornej energii życiowej, a zmuszony do fenomenalnie ciężkiej walki z losem, myślał nieraz o gwałtownem i stano wczem położeniu kresu tej walce. Idea ta potężniała w nim coraz więcej, coraz mniej zdawała mu się straszną śmierć.
A jednak...
— Czy tylko będę miał odwagę? — powtórzył sobie.
Dlaczego nie ma jej mieć? Tam — cokolwiek będzie, nie będzie gorzej, być nie może! A życia — ha, tego to chyba nie będzie mu żal...
Jakieś głuche zamyślenie owładło jego umysłem. Oparłszy czoło na rękach, siedział nieruchomy i prawie bezmyślny. To słowo: Bóg, ogłuszyło go, jak cios młota w czaszkę.
Nie wiedział sam, czy wierzy, czy nie wierzy. Nie modlił się nigdy, jednak nie mógł zasnąć,