Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ANNA.

Bóg wie, jakie światy. (Ukazuje się łuna na niebie, zrazu niewielka). Ach! Patrz pan! Płomienie!

ARTUR.

Ogień musiał dach ogarnąć. Łuna na tem czarnem niebie przypomina mi pożar statku kupieckiego, który ratowaliśmy w porcie.

ANNA.

Tam nie byłeś pan zapewne tak bezczynnym, jak teraz mimowolnie.

ARTUR.

O, pracowaliśmy tam wszyscy, co sił starczyło.

ANNA.

Ocaliłeś pan komu życie?

ARTUR (z uśmiechem).

Tylko psu, po którego nikt iść nie chciał.

ANNA.

W płomienie?

ARTUR (z pewną fantazyą).

Istotnie, czerwono tam było od ognia.
(Anna mimowoli wyciąga ku Arturowi rękę z wymownem spojrzeniem. Artur chce zrazu rękę