Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
MATKA.

Panie Weren, panu trudno stąpać. Proszę, zostań pan i zaopiekuj się mojemi dziećmi.

(Matka i ksiądz wychodzą. Dłuższa pauza).
ARTUR.

Istotnie, czuję, że nie przydałbym się tam na nic.

ANNA.

A ja lękałabym się tu sama okropnie. Służba pobiegła do ognia. Pałac jest pusty, głuchy... Zajrzę do Leona. (Wychodzi).

ARTUR (sam).

Ta dziewczyna jest jak sen, jest jak cud... Wszystko to zda mi się marzeniem...

ANNA (powracając).

Leon śpi w fotelu, kwiat, który mu dałam, trzymając w ręku. (Idzie ku balustradzie i siada na poręczy pod kolumną z wazonem, bliższą drzwi, któremi wchodził Leon, do drzwi tych obrócona tyłem. Artur zbliża się ku niej i opiera o balustradę).

ARTUR.

Od urodzenia zatem brat pani jest kaleką?

ANNA.

Tak.