Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szeroką ścianą nad doliną Furkotną, Młyniczną i Mięguszowiecką.
Przyjechałem do Szczyrby wieczorem, a noc była księżycowa, zaraz po pełni. Wielki księżyc wyszedł gdzieś z za Kończystej i sączył się szklannem, matowem światłem na jezioro. Gończe psy, które widziałem uwijające się nad brzegiem, poczęły z daleka szczekać: w Młynicy gdzieś odezwało się echo. Poczęło też grzmieć, głęboko w górach. Czyniło to wrażenie, jakby cała zgraja ogarów zagrała w turniach i jakby jakiś tatrzański Ruebezahl, czy jak się tam to alpejskie strzeleckie widmo nazywa, przy psów graniu i grzmiących wystrzałach, mgliste rozpoczął łowy. Głos niósł się ciemną przestrzenią, het, het, aż gdzieś nad wierchy.
Tymczasem pod mojem oknem pluskały się wydry, łapiąc ryby w jeziorze i chrobotały gryzionemi kośćmi, a kuny smyrgały między krzaki.
W słowackich górach, na Liptowej i indziej, niemało grozy dodają nocy puszczyki, nawołujące się po lasach; w Tatrach nigdy ich nie słyszałem. Czasem odezwie się inna jakaś sowa, ale i to rzadko. Puhacz tylko niekiedy przeleci cicho, jak upiór i przepadnie w ciemni.
Nazajutrz, choć deszcz lał, jak z cebra, poszedłem ku Popradzkiemu jezioru. Zapachniał mi