Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szło, ostatnie fioletowe plamy kładąc na ciemnem niebie, ksiądz Piotr, który długo przedtem siedział w milczeniu na ganku od ogrodu, zdając się drzemać, zwrócił nagle głowę ku siedzącemu naprzeciw organiście i rzekł poważniejszym niż zazwyczaj głosem:
— Panie Dzięgielewski, mnie się zdaje, że trzeba iść.
— A dokąd, że śmiem zapytać?
— Dalej, niż stąd do kancelaryi parafialnej. Tam... I pokazał ręką ku bielejącemu się opodal murowi cmentarnemu.
Dzięgielewski żachnął się:
— A co też ksiądz kanonik dobrodziej wygaduje! Po prawdzie, żeby powiedzieć, to nawet nie przystoi, pfe! Jeszcze można w złą godzinę...
— No, zobaczysz, panie Dzięgielewski, organisto kłonicki, że mnie już trzeba iść. Już czas, już i tę trzynastkę Panu Bogu odstąpić muszę.
— O, o! Wolałby jegomość nawet nie wymawiać takich przykrości.
— E, już i czas. Spowiadałem się właśnie dziś rano, jakby umyślnie. I komunię przyjąłem. Gotów jestem. Po księdza wikarego też jeszcze posłać można będzie, ale przeprosić go pięknie, bo pewnie nad „Summą teologiczną“,