Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Melancholia.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skiego, ale i w dwa wazoniki z fuksyami na oknie, które zleciały z wielkim hałasem.

»Biada podrzędnym istotom, gdy wchodzą
Pomiędzy ostrza potężnych szermierzy«[1]

zadeklamował ksiądz Piotr, stając nad skorupami, ale wtem panna Katarzyna Capikówna wpadła do pokoju, czerwona, jak pomidor, gwałtowna, jak bomba.
— Jegomość! — krzyknęła.
— A co? — spytał skonfundowany nieco ksiądz Piotr, nadrabiając miną.
— Wstyd i obraza boska! Żeby tak kto zobaczył! Ksiądz kanonik, jak fircyk, z cybuchem po pokoju! A pan organista mógłby też mieć rozum. Ojciec dzieciom! I niby jakiś szlachcic! Jak się to jeszcze raz zdarzy, nie dam kawy, jak Boga mego, nie dam kawy!
— Owa! Babska groźba, żabie deszcz! — ośmielił się mruknąć ksiądz Piotr.
— Babska nie babska! Jegomość mi też podlotek! — ofuknęła panna Katarzyna. — Może kamizeleczkę białą i żabocik! Patrzcie! — i zaperzona wypadła jak huragan z pokoju.

Ksiądz Piotr jednak był kontent.

  1. Hamlet.