Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jedenastej podsadzał młodszego, który wspiął się wysoko. Z dołu podawano mu długą żerdź do strącania gniazd z konarów. Były w nich jeszcze młode, nie opierzone gawrony i kawki. Na ziemi rozpełzały się ze skrzekiem podpierając niezdarnie skrzydłami. Chłopcy tłukli ptaki kijami.
Muszyna usiadł na ławce. Szeląg zobaczył go w pewnej chwili i podszedł z wyciągniętą ręką.
— Plaga, panie redaktorze! Namnożyło się tałałajstwa, trzeba wytrzebić.
Przed tygodniem może Miedza zadzwonił do nauczyciela:
— Mietek, jak Boga kocham, zrób coś z tymi ptakami! Krzyczą, nie można pracować.
Jak wiadomo, okna komitetu wychodzą na park. Kawek i gawronów rzeczywiście namnożyło się tego roku co niemiara. Mieszkańców okolicznych domów budzą o piątej rano. Pod drzewami, na ścieżkach, aż biało od ptasiego łajna. Ludzie przechodząc trwożliwie spoglądają do góry. Szeląg obiecał, że zlikwiduje gniazda.
— Załatwiono, towarzyszu sekretarzu — powiedział usłużnie do słuchawki w obecności dyrektora Kwasiborskiego.
Teraz Muszyna przyglądał się, jak chłopcy tłuką kijami nieopierzone ptaki. Dwóch przyniosło kilka rannych, złapanych na ścieżkach i pod ławkami. Otwierały dzioby i rozglądały się przestraszone. Szeląg brał je po kolei za łapy i z rozmachem bił o poręcz ławki. Potem podnosił w górę, żeby sprawdzić, czy żyją. Jeśli dziób był zamknięty (z nabrzmiewającą powoli kroplą krwi u nasady), obcinał łapy i wrzucał do torby.
Chłopcy podpowiadali: — Ta ma dosyć, panie profesorze! Tę jeszcze raz! Jeszcze jej mało!
Śmieli się, kiedy Szeląg powiedział o jednej: — Coś ty taka uparta? Lubisz żyć?
Zabił wszystkie i odszedł. Przyłożył dwa palce do