Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł do okna. Widać było dach budki z piwem między akacjami. Naokoło stali mężczyźni. Słyszał przytłumiony gwar, śmiechy. Umorusany traktorzysta podnosił butelkę do ust. Zostawił silnik na wolnych obrotach — mężczyzna patrzył chwilę na dygocący traktor (z blaszanej rury strzelały w górę obłoki spalin). Ulicą przejechała milicyjna nyska z megafonem na dachu. Głośnik zahuczał: „Piesi, pamiętajcie o białych pasach!” Ci spod budki nie zwrócili uwagi. Pili. Powiew wiatru przyniósł zapach piwa.
Ktoś otworzył drzwi obite skórą. Mężczyzna odwrócił się, ale była to tylko Stefcia gońcówna ze szklanką gorącej herbaty.

Lenka opowiadała potem maszynistce Stasi z komitetu (siedziały w ogródku za domem, na plecionych krzesłach ustawionych pod jabłonką):
— Był u nas jeden gość, wiesz, taki jakiś... — I zamyśliła się.
Jadły krem ubity przez Lenkę. Na małym stoliku, obok, stały szklane talerzyki; salaterka i rodzynki w kamionkowej miseczce. Stasia często odwiedzała przyjaciółkę. Była młodsza, weselsza, twarz miała okrągłą. Chodziła w kolorowych spódniczkach mini, choć nogi miała grube. Kiedy śmiała się, widać było dołki w policzkach.
— Madziu, Madziu, uważaj! — pogroziła koleżance palcem.
— Zasnął w fotelu, wiesz?
Przewodniczący cofnął się od drzwi. — Kto to? — spytał.

Mężczyzna spał z otwartymi ustami. Widać było zarośnięte policzki, rękę trzymał bezwładnie opuszczoną.