Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mię czyjeś ramiona i po kilkudziesięciu krokach składają na ziemi. Podczas tej krótkiej przeprawy czułem na twarzy lekki powiew wiatru; teraz ustał. Czyżbym leżał w namiocie?
Po chwili nadeszło kilku ludzi, którzy zdawali się dźwigać jakiś ciężar. Może przynosili mego małego hadżi? Oddalili się i znowu zapanowała cisza wokoło.
— Halef? — spytałem szeptem.
— Sihdi, czy to ty? — usłyszałem odpowiedź.
— Tak! Jesteśmy sami?
— Allah to raczy wiedzieć, ja nie! Oczy mam zawiązane.
— Ja również! Jak się to stało?
— Niespodzianie! Żebrak skoczył nagle na mnie i złapał za szyję swojemi olbrzymiemi mackami. Jednocześnie nadbiegło mnóstwo drabów. Wołałem pomocy; przytłoczono mnie i skrępowano; potem owinęli mi szmatą oczy. Więcej nic nie wiem!
— Co to mogli być za Kurdowie?
— Jeżeli ty tego nie wiesz, to ja na pewno!
— Zamilknijmy więc; będę nasłuchiwał. Może coś wyłowię, co mi rozjaśni sytuację.
Słuchaliśmy przez dłuższy czas, lecz dochodziły nas tylko krzyki i nawoływania Kurdów, zwykłe w obozowym rozgardjaszu. Wreszcie, po upływie godziny, czy półtora, usłyszałem głos, który pobudził całą moją uwagę. Zabrzmiał niedaleko od nas; słowa nie były kurdyjskie, lecz arabskie:
— Może i ty weźmiesz flaszeczkę? Nie wiesz przecież, że mam do sprzedania damm el mukaddas[1] proroka, która popłynęła z rany, odniesionej przez Mahometa w bitwie pod Bedr. Dotychczas przechowy--

  1. Święta krew.
176