Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Musiał się zadowolić tem skąpem wyjaśnieniem. Powróciliśmy do obozu. Natychmiast po przybyciu zawiadomił wszystkich o moich przewidywaniach. Coprawda, zmąciło to świąteczny nastrój, lecz bardziej jeszcze zwróciło ich oczy na mnie. Im bliższe niebezpieczeństwo, tem wyżej ceni się pomoc...
Po południu wrócili wysłani po kwiaty. Upleciono girlandy i wieńce i ustawiono przed kościołem matbah — rodzaj ambony, z której miałem przemawiać. Ubrano ją kwiatami i przygotowano świece, aby zapalić wieczorem.
Podobali mi się ci półdzicy ludzie. Na każdej twarzy widniał wyraz skupienia. Mówili do siebie tak rzadko, że niemal przez cały dzień panowała uroczysta cisza. A przecież miał do nich przemawiać człowiek, który nie był ani powołanym do tego, ani też duchownym.
Nawet Halef rzekł do mnie wieczorem:
— Sihdi, jednak chrześcijanin jest zupełnie innym człowiekiem, niż muzułmanin! Oddawna to spostrzegłem.
Nastał wieczór. Zapalono świece i lampki. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, błyszczały drobne światełka, na dachach, ścianach, drzewach. Paliły się spokojnie; najlżejszy wiaterek nie poruszał płomieni w tej cichej dolinie. Był to piękny wi--

111