Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sennor odejść swobodnie wraz z całym swoim dobytkiem. Zgoda?
— Zgoda.
Podawszy sobie dłonie, rozstali się. Generał Velez wrócił do obozu, Lopez zaś udał się do generała Miramona, który nań czekał z utęsknieniem.
— No, jakże poszło? — zapytał niecierpliwie.
— Będzie pan zadowolony, generale, — odrzekł zapytany.
— Dzięki Bogu! — rzekł Miramon, odetchnąwszy z ulgą. — Przyznam szczerze, że się nieco obawiałem. Wszczęcie z nieprzyjacielskim oficerem tego rodzaju pertraktacyj jest bądź co bądź krokiem ryzykownym. Gdyby plan się rozchwiał, bylibyśmy narażeni na niemiłe konsekwencje.
Lopez zmarszczył brwi i odparł nieco ironicznie:
— Krokiem ryzykownym? Przyznaję, że ma pan rację. Któż go jednak podjął?
— My dwaj.
— Śmiem przeczyć. Pan trzymał się w cieniu, wysyłając mnie na pierwszy ogień. W razie niepowodzenia mnieby przedewszystkiem ujęto.
— Działał pan w mojem imieniu i jestem pewien, że powołałby się na mnie. Jasna więc rzecz, że obydwaj narażaliśmy się na to samo niebezpieczeństwo.
— Może — rzekł Lopez, widząc, że trzeba ustąpić. — W każdym razie to szczęście, że plan się udał.
— Jakże brzmi umowa?

46