Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   66   —

Noc przeszła bez najmniejszego wypadku, i zaledwie świt zaszarzał, wjechaliśmy w paszcze przesmyku. Obraliśmy ten czas, aby nas nikt nie spostrzegł.
Droga wiodła przez nagie wzgórza i skaliste płaszczyzny, przez ciemne parowy i melancholijne doliny, któremi zaledwie tu i owdzie sączyły się cienkie strumyczki. Widzieliśmy tu i czuli wyraźnie, że znajdujemy się na gruncie, po którym jeszcze Europejczyk nie stąpał.
Było już blizko południa, kiedy mieliśmy przebyć poprzeczną dolinę. Właśnie w chwili, gdy dochodziliśmy do przeciwległego jej brzegu, stanął Dojan, patrząc na mnie, jakby o coś prosił. Znałem jego maniery; wiedziałem odrazu, że zauważył coś podejrzanego i chciał mnie opuścić. Zatrzymałem się i obejrzałem dokoła, ale nie dostrzegłem ani śladu żywego stworzenia.
— Jyri[1] Dojan! — zawołałem, a pies skoczył w tej chwili w zarośla. W chwile potem usłyszeliśmy krzyk, a następnie owo krótkie szczekniecie, które było znakiem, że ma już kogoś pod sobą.
— Halefie, chodź!
Zeskoczyliśmy z koni, rzuciliśmy towarzyszom cugle i udaliśmy się za psem. Obok kolczastego krzaka w rodzaju dzikiej róży, leżał jakiś człowiek, a pies stał nad nim i trzymał go za gardło zębami.
— Dojan, geri!
Pies wypuścił nieznajomego, a ten podniósł się z ziemi.
— Co tu robisz? — zapytałem.
Spojrzał na mnie, jakby namyślając się nad odpowiedzią, ale nie dał jej, lecz skoczył nagle w bok i zniknął.

Na dany znak popędził pies znowu za nim, a w minutę potem usłyszeliśmy znowu okrzyk i wspomniany głos psa. Obok miejsca, na którem leżał poprzednio ów człowiek, wisiała jego flinta na złamanej gałęzi. Ski-

  1. idź!