Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   54   —

Ah, więc to było proste wyjaśnienie czarnego nosa i czarnych rąk; ale tych paznokci nie musiał przecież zapuszczać. Widziałem, że zaimponowała mu moja szorstkość. Stał skulony, a pies także schował ogon pod siebie.
— Czy są tu jeszcze jacy ludzie? — pytałem dalej.
— Nie.
— Jak długo trzeba iść, by spotkać ludzi?
— Więcej niż dzień.
— Dla kogo węgle wypalasz?
— Dla pana, który wyrabia żelazo.
— Gdzie on mieszka?
— W Bannie.
— Czy jesteś Kurdem?
— Tak.
— Dżiaf?
— Nie.
— Bebbeh?
— Nie.
Po tem przeczeniu charknął straszliwie i splunął z pogardą. Ten estetyczny wysiłek wzbudził we mnie — muszę niestety wyznać — najserdeczniejszą sympatyę.
— Do jakiego szczepu należysz?
— Jestem Bannah.
— Spojrzyjno tam — Allo! Widzisz tych czterech jeźdźców?
Odgarnął sobie z twarzy długie kudły, aby odsłonić oczom pole widzenia, i zwrócił wzrok we wskazanym przezemnie kierunku. Mimo węglowej skorupy, poza którą krył się kurdyjski naskórek, spostrzegłem, że po twarzy przemknął mu wyraz przerażenia.
— Czy to Kurdowie? — spytał z lękiem.
Nareszcie wydobyłem zeń tyle, że przemówił z własnej woli. Gdy na jego pytanie odpowiedziałem przecząco, rzekł
— Któż są?
— Jest nas trzech Arabów i dwu chrześcijan.
Wypatrzył się na mnie szeroko.