Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/522

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   460   —

i marzłem, walczyłem u twego boku i za ciebie, a żaden z wrogów nie widział mojego grzbietu, gdyż byłoby to hańbą opuścić ciebie. A teraz chcesz przekonać się dopiero, czy jestem rozumnym! Czy za to wszystko nie masz dla mnie nic prócz obrazy? Zihdi, kopnięcie nie bolałoby mnie bardziej od tego słowa!
Ten poczciwiec mówił poważnie i stanowczo. W oczach jego dostrzegłem wilgotny połysk. Oczywiście nie miałem bynajmniej zamiaru zasmucać go, ani obrażać. Położyłem mu dla uspokojenia rękę na ramieniu i odrzekłem:
— Tak nie myślałem, drogi Halefie. Chciałem tylko powiedzieć, że teraz właśnie nadarza ci się sposobność do okazania roztropności.
To nastroiło go odrazu inaczej.
— Jaka sposobność? — zapytał. — Zobaczysz, że godzien jestem twego zaufania!
— Idzie o tego człowieka, któremu się przypatrywałem podczas przesłuchania. Zdaje mi się, że on jest...
— Znajomym więźnia! — wtrącił Halef, aby mi pokazać, że nietylko odgadł moje myśli, ale sam także nad tem się zastanawiał.
— Z pewnością — odrzekłem.
— Chce może przydać mu się na coś?
— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ten Barud el Amazat może tylko w ucieczce szukać ocalenia. Kto go uratować pragnie, musi mu ułatwić ucieczkę. Obcy rzucił mu kilka uspakajających i zachęcających spojrzeń, a nie robił tego pewnie bez szczególnych zamiarów.
— Poszedłeś za nim, aby się dowiedzieć o jego mieszkaniu?
— Tak, znam już także jego stan i jego imię.
— Co on za jeden?
— Nazywa się Manach el Barsza, jest poborcą podatkowym w Uskub i mieszka u handżii Doksatiego.
— W’ Allah! Domyślam się, w jaki sposób mam dać dowód roztropności!