Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/379

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   335   —

— Zróbmy to. Pozostaniemy tu, dopóki go nie dostaniemy w swe ręce!
— Nie wolno więc nam pokazywać się, ani też naszych koni. Kawasi muszą także gdzieś zniknąć. Najlepiej będzie, jeśli się do wsi, do koszar udadzą; będą zadowoleni, że nic nie będą mieli do roboty. Moglibyśmy także posłać do wsi konie, które nam tu zawadzają i dać tam kogoś, żeby na nie uważał.
— Postaram się już o to. Pójdę do naczelnika, a raczej do kodża-baszy, bo Baalbek jest miastem i omówię z nim, co należy.
Dosiadł konia i pojechał. Byłbym to najchętniej sam zrobił, ale Jakób miał papiery, które musiał respektować każdy urzędnik.
Przystąpiwszy teraz do jamy i do muru, który naznaczyłem jako miejsce schadzki, nie zastałem tam żadnego z kawasów. Domyśliłem się całkiem słusznie, że nie próbowali nawet szukać, lecz pojechali do miasta, aby tam sobie użyć w kawiarni, a przytem chełpić się, że wyprawili się w celu pojmania wielkiego łotra.
Teraz dopiero można było pomówić o dawniejszych wypadkach. Zacząłem ja, opowiadając Lindsayowi, cośmy przeżyli.
— Sądziłem, że nie żyjecie już — rzekł, skoro tylko skończyłem.
— Czemu? — spytałem.
— Powiedziały to draby, które mnie schwytały.
— A więc pojmano was, sir?
— Bardzo, całkiem bardzo, well!
— A kto?
— Ach! Wyszedłem z robotnikami na poszukiwanie wykopalisk; jednego z nich mogłem od biedy użyć jako tłómacza. Nie wykopałem nic, ale wróciwszy, znalazłem waszą kartkę. Usłuchaliśmy was i wyszukaliśmy ten kanał Anana; to było głupstwo, bardzo wielkie głupstwo!
— Czy dla tego, że was pojmano?
— Yes! Leżeliśmy tam i spaliśmy....