Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   324   —

— Tak, tak, brzmiało to słowo, zupełnie tak.
— Opisz mi tego człowieka!
— Miał szare ubranie, całkiem nowe i kapelusz szary, taki wysoki, jak od ziemi do mego kolana, a w ręku zawsze motykę; nawet wówczas, kiedy siedział na koniu.
— Ah! A jego nos?
— Był bardzo wielki i czerwony. Miał na nim alepską bolączkę. Usta jego także wielkie i szerokie.
— Nie zauważyłeś nic na jego rękach?
— U lewej ręki brakowało dwu palców.
— To on! Halefle, słyszałeś? Anglik jeszcze żyje!
— Hamdullillah! — zawołał mały hadżi. — Allah jest wielki i mocny, i wszystko możliwe dla Niego. Zabija i wskrzesza, jak mu się podoba.
Jakób nie mógł sobie wytłómaczyć naszej radości, to też opowiedziałem mu, co było najpotrzebniejsze i poprosiłem, żebyśmy zaraz dalej ruszyli. Niepokoiła mnie świadomość, że zmartwychwstały znajduje się w rękach łotra.
Stary przewodnik pojechał swoją drogą, my zaś minęliśmy znowu kilka wsi, których wygląd był bardzo przyjemny. Wkrótce jednak skończyła się miła zieleń ogrodowych tarasów. Przejechaliśmy przez most nad Barradą na lewy brzeg tej rzeki i wjechaliśmy w wąwóz, na którego dnie było tylko miejsce na drogę i koryto rzeki. Ściany tego ciemnego wykrotu pięły się stromo pod górę. W ścianie północnej wykutych było dużo grobów, do których niegdyś musiały prowadzić schody, dziś zawalone. Wąwóz ten nazywa się Suk el Barrada i prowadzi do równiny Sebdani, na której leży miasto tej samej nazwy.
Przejechawszy przez wąwóz i dostawszy się tem samem na południowo wschodnią część doliny, minęliśmy jeszcze kilka wsi i po uciążliwej jeździe dostaliśmy się do Sebdani w stanie niedopuszczającym na podjęcie dalszego ciągu podróży. Mój kary i koń Halefa były zmęczone, ale reszta padała prawie. Stało się to, co przypuszczałem.