Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   20   —

steście znużeni, gdyż odłożyłeś już fajkę. Także amasdar[1] zamyka już oczy. Spocznijcie sobie.
— Bejatend szirinkar — Bejaci mają piękne obyczaje. Pozwolisz, że rozłożymy nasze koce!
— I owszem. Allah aramed szumara — niech wam Bóg użyczy dobrego snu[2]!
Na jego skinienie przyniesiono dywany, z których zrobił sobie posłanie. Towarzysze moi porozkładali się, jak mogli najwygodniej, ja zaś przedłużyłem cugle mego karego zapomocą lassa, przywiązałem je sobie u przegubu ręki i położyłem się zewnątrz obozowiska. Tak mógł się koń paść, a ja byłem spokojny o niego, zwłaszcza że pies się przy mnie znajdował.
Tak przeszło kilka chwil.
Nie zamknąłem jeszcze oczu, gdy ktoś zbliżył się do mnie. Był to Anglik, który rozłożył obok mnie oba swoje koce.
— To ładna przyjaźń — mruczał. — Siedzę i nie rozumiem ani słowa! Myślę, że należy mi wyjaśnić! Tymczasem ten przyjaciel odemnie ucieka. Hm! Dziękuję bardzo!
— Darujcie, sir! Zapomniałem o was istotnie!
— O mnie zapomnieć! Czy wyście ślepi, czy ja za mały?
— No, w oko wpadacie, zwłaszcza od czasu, jak macie na twarzy tę latarnię morską. A zatem, co chcecie wiedzieć?
— Wszystko! A poza tem dajcie pokój latarni morskiej! Co omawialiście z szejkiem, czy chanem?
Powtórzyłem mu pokrótce treść rozmowy z Hajder Mirlamem.
— Well, to korzystne. Nie?
— Być bezpiecznym przez trzy dni lub nie być, to przecież różnica.

— Powiedzieliście więc: do Bagdadu? Czy macie to rzeczywiście na myśli, master?

  1. Człowiek z guzem, Lindsay.
  2. Dosłownie: Niech Allah was ukołysze!